Diuna czyli genialna koncepcja uwięziona w dziaderstwie

Frank Herbert stworzył świat, który od dekad fascynuje czytelników. Arrakis to literacka perełka. Pustynna planeta, na której ekologia, polityka i religia splatają się w potężną opowieść o władzy, uzależnieniu i nadziei. Sam pomysł, że najcenniejszym zasobem we wszechświecie (o realnie wątpliwej wartości vide współczesne dążenia monopolistyczne) jest przyprawa wydobywana tylko w jednym miejscu, działa jak świetna metafora naszych własnych surowcowo-technologicznych wojen. Do tego dochodzi wizja Bene Gesserit, tajemniczych zakonów i rodów, które od wieków rozgrywają losy ludzkości. To naprawdę doskonała koncepcja na uniwersum science fiction, jakie można sobie wyobrazić.

Problem w tym, że kiedy odłożymy zachwyt nad światem, zostaje nam sam sposób, w jaki Herbert go opowiada. I tutaj zaczyna się problem. „Diuna” to książka pisana z pozycji wszystkowiedzącego patriarchy. Kobiety, choć z pozoru ważne, sprowadzone są do ról matek, manipulatorek lub opiekunek wielkiego męskiego wybrańca. Lady Jessica? To przede wszystkim narzędzie w projekcie hodowli mesjasza. Chani (i w zasadzie wszystkie Fremenki)? Postać o cechach i doświadczeniu adekwatnych dla przewodniczki szybko staje się tłem podporządkowanym celom Muad’diba. Sam Paul Atryda, w którym Fremenowie widzą zbawiciela, jest ucieleśnieniem marzenia o tym, że prawdziwy lider musi być młodym mężczyzną o boskich zdolnościach, a reszta świata istnieje po to, by mu przyklaskiwać.

Do tego dochodzi protekcjonalny ton. Herbert nie tyle snuje historię, ile wygłasza wykład. Bohaterowie często mówią i myślą tak, jakby każdy z nich miał w kieszeni podręcznik filozofii politycznej. Z jednej strony mógłby to być fascynujący wybieg, gdyby nie poczucie, że zamiast ludzkich postaci mamy szachowe figury w rękach pisarza, który chce nauczać, a nie opowiadać. To przypomina rozmowy z wujkiem, który wszystko wie najlepiej. Niby ciekawe, ale szybko masz ochotę zmienić temat lub oddalić się w zorganizowanym pośpiechu.

Nie sposób też pominąć kolonialnej nuty: oto „szlachetni dzicy” Fremenowie, którzy dopiero dzięki zewnetrznym przybyszom (najpierw Kynes senior, później biały książę z kosmosu) potrafią zjednoczyć się i ruszyć na podbój galaktyki (albo generalnie mieć jakiś cel istnienia). W 1965 roku taki schemat mógł uchodzić za odważny, dziś pachnie po prostu starym, kolonialnym kompleksem wybawiciela.

Dlatego „Diuna” to książka, którą czyta się z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony, zachwyt nad ogromem wyobraźni Herberta. Z drugiej, irytacja, że cała ta wizja została obudowana starymi, patriarchalnymi kalkami. To właśnie ten dysonans sprawia, że historia jest świetna, ale jej lektura bywa odrzucająca. Herbert pozostaje literackim wizjonerem, ale zarazem klasycznym dziadersem. Właśnie w tym paradoksie tkwi największy problem z „Diuną” dzisiaj.

Rozczarowujące jest też, że ekranizacja miała szansę „naprawienia” błędów autora, ale nie do końca z tej okazji skorzystała. Denis Villeneuve mógł wziąć to, co w „Diunie” jest fascynujące – politykę, ekologię (z tej mam wrażenie w dużym stopniu zrezygnował?), mistykę – i przepuścić przez filtr współczesnej wrażliwości. Mógł mocniej podkreślić sprawczość bohaterek, zdjąć z Paula mesjanistyczny patos, a Fremenów przedstawić nie jako egzotyczny lud czekający na białego zbawcę, lecz jako podmiot własnej historii. Zamiast tego dostaliśmy kino monumentalne, piękne wizualnie, ale nadal podporządkowane tej samej patriarchalnej strukturze, która ciążyła w książce. Lady Jessica wciąż funkcjonuje głównie jako matka i narzędzie wielkiego projektu, Chani jako „nagradzająca” miłość bohatera, a cała opowieść orbituje wokół wybrańca, który ma zbawić świat.

Film zachwyca skalą, muzyką i obrazem, ale powtarza najważniejszy problem oryginału: fascynację figurą męskiego (wyegzaltowanego) mesjasza, który ma nieograniczoną władzę nad światem. I właśnie dlatego współczesny widz, tak samo jak współczesny czytelnik, może poczuć się nie tylko oszołomiony rozmachem, ale i zawiedziony, że wciąż opowiadamy przyszłość w tak bardzo dziaderski sposób.

Or it’s just me?

toniewyrocznia oped cover Diuna czyli genialna koncepcja uwięziona w dziaderstwie